Alpy / Dolomity 2019

Świecką tradycją staje się to, że zwykle w dniu wyjazdu zawsze wypadają jakieś mocno angażujące zajęcia w pracy. Tak było i tym razem. Na szczęście udało się wyskoczyć z garniaka i wbić w motocyklowe ciuchy by ok. godziny 17 wyjechać z Warszawy. Sielanka nie trwała jednak zbyt długo ponieważ utknęliśmy pomiędzy Piotrkowem a Częstochową w takich korkach, że ciężko było je nam objechać nawet motocyklami. Choć cały czas nad nami zarówno w przenośni jaki i fizycznie kłębiły się czarne chmury, to suchą stopą udało nam się dotrzeć do pierwszego noclegu.

Ostrawa nie urzeka swoją urodą, ale to dobry punkt wypadowy. Tym razem w kierunku Słowenii. Do przejechania planowo było ponad 700km ale jak to w często się zdarza paramotocyklistom odległość ta musiała ulec znacznemu wydłużeniu. Najnormalniej w świecie w Brnie się pogubiliśmy i każdy z nas pojechał w inną stronę :P

Dzień drugi to byłaby totalna nuda, gdyby nie dwie rzeczy. Odcinek autostrady pomiędzy Gratz a Klagenfurt. Szybka, kręta droga i mały ruch samochodów sprawiła, że poczuliśmy pierwszy tego dnia zastrzyk adrenaliny. Drugą rzeczą był nocny przelot po słoweńskich Alpach. Jeśli ktoś jeszcze tego nie doświadczył, polecam! Mega doświadczenie. Światło motocykla świeci w przód, a ty musisz kierować się w otchłań z prawej bądź lewej strony motocykla. Jak się potem okazało to nie był ostatni nocny przelot po alpejskich winklach.

Poranek w Martejuku (Słowenia) bardzo miło nas zaskoczył. W planach mieliśmy między innymi wjazd na Mangart. Droga na ten szczyt słynie z mało przyjaznej aury. Jeśli nie pada to jest bardzo gęsta mgła a nas Słowenia przywitała bezchmurnym niebem. Aby było ciekawiej na Mangart udaliśmy się „Ruską drogą”. To bardzo malownicza trasa biegnąca przez słoweńskie Alpy. Ma jedną wadę. Winkle są wyłożone granitową kostką, śliską niczym lód. Poza tym droga, jest przepiękna i warto ją objechać.

Na Mangart wjazd był bezproblemowy. Na szczycie ciasno, na tyle, że ciężko zaparkować nawet motocykl. Natomiast wszystkie te niedogodności wynagrodziła jedna z najpiękniejszych alpejskich panoram jakie w życiu widziałem. Zjeżdżamy z Mangartu i obieramy kierunek Italia. Lecimy cały czas przez Dolomity. Po drodze mijamy: Passo della Mauria, Passo Staulanza, Passo Fedaia, Passo Tre Croci,  oraz kilka innych, by dotrzeć w końcu do królowej włoskich Dolomitów - Cortina D’Ampezzo. Niestety nasze poszukiwania noclegu w tym przepięknym miejscu nie powiodły się, ponieważ nasz budżet nie był w stanie rozciągną się do oczekiwań tamtejszych hotelarzy. Dla tego trzeba było powtórzyć nocną przygodę, czyli jazdę po górskich serpentynach. W blasku gwiazd i księżyca przelecieliśmy przez Passo Falzarego i Passo Pordoi by dotrzeć do włoskiego Fontanazzo.

Nasza kwatera to był koszmarek, cała klatka schodowa usłana zwierzęcymi, wypchanymi trocinami truchłami. No cóż… to na szczęście była tylko jedna noc. Rześki poranek, szybkie śniadanie, tankowanie i w drogę. Cel, ambitny - dotrzeć do Livigno. Po drodze fantastyczne winkle i widoki na Costalunga, Passo Fassa. Gdy dojeżdżamy do wjazdu na Stelvio, pojawiają się znaki ostrzegawcze informujące o tym, że przełęcz jest zamknięta. Hmm… co robić? Podejmujemy ryzyko, zobaczymy jak daleko uda się dojechać. Na szczęście okazało się, że faktycznie Stelvio jest zamknięte, ponieważ zeszła skalna lawina i odcinek od szczytu w kierunku Bormio jest zamknięty. Dzięki temu jesteśmy niemal sami na zwykle o tej porze roku zatłoczonej trasie. Szybko i bezpiecznie docieramy na szczyt. Królowa alpejskich przełęczy powitała nas z należnym nam szacunkiem. Niemal cały szczyt jest tylko dla nas!

Spotykamy motocyklistów ze Szwajcarii, którzy „sprzedali” nam pomysł jak dotrzeć do Livigno. Uciekamy ze szczytu na szwajcarską stronę przez Umbrailpass, następnie tunel Munt La Schera i jesteśmy w moim ukochanym Livigno. Tam czekała nas niespodzianka. Bukujemy hotel daleko od centrum, bo nasz budżet jest jak zwykle ograniczony. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, właścicielka proponuje byśmy przenieśli się do Hotelu Angelica. Dwie a cztery gwiazdki to jest różnica, a do tego hotel jest w samym centrum, przy Livigowskich Krupówkach. Nie wahamy się ani chwili. Mamy jeden dzień zapasu.

Zastanawiamy się nad tym, by w Livigno zostać jeszcze jedną noc i pojeździć po okolicy, by między innymi zaliczyć Passo Forcolę. Niestety pogoda postanawia pokrzyżować nam plany. Poranek jest delikatnie mówiąc jest rześki a do tego zaraz po tym jak wyjechaliśmy z garażu zaczyna padać rzęsisty deszcz. Przejeżdżamy przez tunel łączący Italię ze Szwajcarią. Liczyłem w duchu na to, że po drugiej stronie tunelu będzie bardziej przyjazna aura a tu znów przykra niespodzianka. Pogoda jeszcze gorsza. Nawet trasa przez Szwajcarię drogą 27 i 28, która zawsze sprawiała mi wiele frajdy teraz stała się walką o życie. Dojeżdżamy do pierwszej austriackiej stacji benzynowej i zakładamy na siebie wszystko co się da ale finalnie na niewiele się te zabiegi zdają.

Po ośmiu czy dziewięciu godzinach jazdy w strugach deszczu i temperaturze w okolicach 5oC docieramy do Lipna nad Wełtawą. Na szczęście pokoje mamy duże, wyposażone w wentylatory i suszarki. Dzięki tym sprzętom udaje nam się wysuszyć ubrania i buty by następnego dnia obrać kierunek dom… Tak dobiegłą końca kolejna wyprawa w stylu PARAMOTO!