Plan rodził się po woli… W końcu zakiełkował w mojej głowie, aż nie pozwalał myśleć o niczym innym. W końcu dojrzał do tego by go zrealizować. Byłem na tyle zdesperowany, że nawet gdybym miał sam się w tą podróż wybrać to bym to zrobił. Na szczęście pomysł zasiałem i w głowach kilku Paramotocyklistów zakiełkował, tak jak w mojej kilka miesięcy temu. Pewnego popołudnia, zaraz po zakończonej pracy wystartowaliśmy z Warszawy. Pierwszy przelot mało ambitny: Warszawa – Ostrawa, niecałe 5 ha i pijemy przecudownego smaku piwo na Morawach wraz z przyjaciółmi z Grodu Kraka.
Wczesnym rankiem, śniadanie, pakowanie i cała naprzód ku nowej przygodzie. No może jeszcze nie teraz, bo przelot autostradami, czyli jak w polskim filmie, nic się nie dzieje… i tak przez 7 godzin. Dolatujemy w końcu do Kaprun. I tu pierwsza lekcja. Zaczynamy szukać noclegu. Albo brak miejsc, albo trzeba wydać budżet na cały wyjazd… całkiem nieszybka decyzja, jedziemy w kierunku Grossa. W miejscowości Fusch szukamy noclegu… tu też tracimy czas. W końcu po wielu trudach docieramy do Pension Brunhilde. Sama nazwa chyba wystarczy za komentarz. Nauka z lekcji płynąca – miej zarezerwowany nocleg.
Wczesnym rankiem dosiadamy sprzętów i ruszamy na Grossglockner Hochalpenstrasse. Na początku mgła, ale po uiszczeniu opłaty i minięciu szlabanów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki robi się pogoda niczym z bajki. I taka pogoda była już z nami do samego końca. Jeszcze tego dnia dotarliśmy do przepięknej Passo Fedaia a stamtąd wbrew temu co krzyczała, nawigacja BMW do Cavaleze. (Ona twierdziła, że nie ma takiego miasta jak Cavaleze :P) W hotelu Sacro Cuore po zwiedzaniu miasta, którego nie ma, spędziliśmy noc, by rankiem wystartować w kierunku Alp Retyckich. Po kilku godzinach dojazdu krętymi drogami niczym wypowiedź polityków dotarliśmy do Passo di Gavia. Ta dzika, wąska i miejscami niebezpieczna przełęcz zrobiła na nas chyba największe wrażenie. Stamtąd przeskoczyliśmy przez Bormio, a stamtąd chciałoby się powiedzieć, że prosto do Livigno, ale prosto wcale nie było, ponieważ po drodze mieliśmy jeszcze Passo del Foscagno. W Livigno wieczór spędziliśmy w Bait dal Ghet, a noc u naszej zaprzyjaźnionej alpejskiej „Gaździny” Tiny w hotelu Miramonti. Fajnie było odwiedzić Livigno, miejsce w którym byłem kilkanaście razy, ale nigdy latem. Ten widok również na długo pozostanie w mojej pamięci. Rankiem start na wisienkę na torcie jaką na tym wyjeździe miała stanowić najbardziej chyba osławiona alpejska przełęcz Passo dello Stelvio. Dla mnie okazała się ona niezbyt przychylna. Po wjechaniu prawie na jej szczyt postanowiłem się w stylu paramotocyklistów położyć by chwilę napawać się widokami. Położyłem się o tyle niefortunnie, że mój Crossrunner postanowił położyć się na mnie i w wyniku tego wylegiwania poległy dwie moje kości. Wtedy o tym nie wiedziałem, wstałem, pozbierałem moto i pojechałem dalej… Ale wracając jeszcze do Stelvio, to takie Krupówki, gdzie kupić możecie ciupagę, hot doga i naklejkę ale to miejsce trzeba zobaczyć i przejechać, decydowanie polecam. Tego samego dnia dotarliśmy do kolejnej przełęczy Passo del Rombo. Przecudnej urody przełącz, na której szczycie znajduje się punkt widokowy, gdzie dech naprawdę zapiera. Pewnie cieszyłbym się jeszcze bardziej gdyby nie łzy w oczach bo noga jak się później okazało była złamana, ale twardym trza być nie miętkim. Nie wiedzieć czemu pięknie brzmiące Rombo austriaccy po swojej stronie nazwali już mniej ciekawie bo Timmelsjoch… fuj. No cóż, o gustach się nie dyskutuje. Po dotarciu na stronę austriacką nie wyciągnąwszy wniosków z lekcji pierwszej nie mieliśmy noclegu. Tu z (anty)pomocą przeszedł Booking, który znalazł nam całkiem fajny hotel oddalony o 7km. Jak się później okazało te kilometry były w linii prostej a od hotelu oddzielał nas masyw górski, który trzeba było objechać raz że w przeciwną stronę niż dom, a dwa że wyszło z 80km po krętych górskich drogach. Ze złamaną nogą to tak średnio fajnie… Dotarliśmy na miejsce. Pani reanimowała lodem moją nogę, którą dzięki temu udało wcisnąć się w but następnego ranka.
Zapomniałem dodać, że dzięki Bookingowi dotarliśmy na Pitztal, jak to na lodowcu bywa było dość rześko, żeby nie powiedzieć, że aura miała coś wspólnego z kieleckim klimatem. Ale cóż tam, przed nami perspektywa przelotu nudną niczym Korona Królów autostradą. Myk i po kilku godzinach jesteśmy w knedelkami i winem płynącej krainie, w czeskim Mikulovie. Tu kolejna próba reanimacji spuchniętej nogi i po lekkim znieczuleniu „idziemy” zwiedzać górujący nad okolicą zamek. Rankiem startujemy do domu. Nuda, nuda… aż dojeżdżamy do Polski. Tu przypominamy sobie niestety o korkach na drogach, chaosie niczym w Bangladeszu i o tym, że kierowcy puszek udają, że nas nie widać.
PS. Następnego dnia po powrocie okazało się, że mam złamane dwie kości, z czego jedna to złamanie wieloodłamowe. Jakież było zdziwienie ortopedy jak mu powiedziałem, że przejechałem w takim stanie 1400km. Po tym jak zadecydował, że najbliższe sześć tygodni spędzę w gipsie postanowiłem oszczędzić mu szczegółów związanych ze zwiedzaniem zamków w Mikulovie :D